facebook-domain-verification=deoqpfu9y5endxp6xjdgbqaon4yv4p
top of page
Zdjęcie autoraFilip Sokala

Koty Pana Tofla





- O Pan Tofel! Pan Tofel! Krzyczały dzieci i rechotały do siebie, gdy korpulentny mężczyzna przechodził szybkim krokiem przez podwórko niewielkiego osiedla. Ubrany był w spodnie khaki, które trochę za wysoko naciągał na nieco okrągły brzuch. Koszulę w kratę włożoną miał za pas i zapiętą po ostatni guzik. W ręce trzymał komiks, który lekko miął ze zdenerwowania. Dzieciaki oblegały trzepak. Nikt poza nimi nigdy z niego nie korzystał. Wyglądały trochę jak małpoptaki, które obsiadły gałęzie drzewa i znudzone obserwują okolicę. - PanToflu! Gdzie Pan Tofel się tak śpieszy!? - Zawołała jedna z dziewczynek zaczepnie. Zwisała głową w dół, a jej dwa wiszące warkocze zamiatały pod nią chodnik. Pozostałe dzieci wybuchły śmiechem. - Pewnie się śpieszy do kibelka. – Zawołał rozczochrany, jasnowłosy chłopiec, który nonszalancko, z rękoma skrzyżowanymi na klatce piersiowej, opierał się o jeden ze słupków. Dzieci ryknęły jak zgraja dzikich zwierząt. Mężczyzna uśmiechnął się przepraszająco do dzieci. Otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale uznał, że nie ma na to czasu. Ruszył żwawo w stronę swojej klatki. - Nie ma chwili, gdy cię pili, co!? - Zawołał chłopak, a dzieci, aż wyły z chichotu. Pan Tofel uśmiechnął się do siebie. Lubił gdy inni ludzie dobrze się bawili i lubił gdy mówiono do niego na Pan. Czuł się wtedy dorosły. Tak mówiono do jego taty, gdy jeszcze żył, a to był przecież poważny człowiek. Sam niby miał już czterdzieści kilka lat, ale wciąż wydawało mu się, że jest dzieckiem. Od trzech lat mieszkał już bez rodziców i coraz rzadziej pani Żanetka przychodziła go kontrolować. Miał pracę, hobby i był samodzielny. Uwielbiał swoje maleńkie mieszkanie na parterze, pomocnych sąsiadów i radosne dzieci na jego osiedlu. Czasem śmiały się z tego, jak niewyraźnie mówił, a on cieszył się, że poprawia im humor rozmową. Lubił nawet, jak nazywały go Pantoflem. Oczywiście rozumiał, że to przezwisko. Kto jednak nie lubi ciepłych, miłych pantofli na stopach. Dziś jednak nie było czasu na sąsiedzkie pogaduchy. Miał ważną misję i nie chodziło o kibelek. Uśmiechnął się do siebie, bo rozbawiło go to, że biegnie się wysikać. Rzeczywiście, mogło to tak wyglądać.


Pan Tofel, otworzył drzwi kluczem, który wisiał u jego szyi i wszedł do jednopokojowego mieszkania z wyjściem na niewielki ogródek otoczony wysokim płotem. To szczelne ogrodzenie oddzielało go od sąsiadów. Ruszył w stronę aneksu kuchennego omijając sterty ułożonych na sobie komiksów. Komiksy były wszędzie, wznosiły się jak wieżowce leżąc jeden na drugim starannie pookładane. Można było poruszać się między nimi, jak miniaturowymi ulicami miasta. Pan Tofel uwielbiał czytać komiksy. Gdy był mały, rodzice powtarzali mu, że musi codziennie czytać, żeby rozwijać mózg, ale książki go męczyły. Pokochał za to komiksy, niemal wszystkie. Miał pełną kolekcję Kajko i Kokosza, Tytusa, Romka i A'tomka, Jonki, Jonka i Kleksa, komiksy Baranowskiego, Giganty i wiele, wiele innych. Czytał codziennie i wciąż kupował nowe, jeśli starczyło mu na to pieniędzy. A gdy przeczytał wszystkie, które miał, zaczynał je czytać od nowa, układając w stosy przeczytane egzemplarze. Niektóre komiksy znał już niemal na pamięć. Mężczyzna podsunął stołek, wszedł na niego i sięgnął na samą górę szafki kuchennej po spory, wiklinowy koszyk. Taboret skrzypiał, Pan Tofel stękał, aż w końcu zdjął lekko zakurzony kosz. Poprawił koszulę w kratę, która wysunęła mu się ze spodni i przeczesał na bok włosy grzebieniem. Tak, jak jego tata, trzymał go zawsze w tylnej kieszeni sztruksów. Otworzył lodówkę i wziął do ręki na wpół zjedzoną wędzoną rybę, której nie dał rady dokończyć poprzedniego dnia. Obiecał rodzicom, że będzie je jadł i robił tak, jak obiecał, choć nie znosił ryb a rodziców już dawno z nim nie było. Gdy był młodszy, był bardzo uparty i nie słuchał się ich wcale. Wręcz robił im na złość. Raz, próbował wepchnąć szprotkę, której nie chciał zjeść do dziurek gniazdka elektrycznego. Ależ miał wtedy awanturę! Im jednak był starszy, tym bardziej poważał rodziców, którzy stawali się zbyt słabi na kłócenie się z nim. Z czasem uważał, że stał się nawet zbyt posłuszny.

Był już gotowy do wyjścia. W jednej ręce trzymał wiklinowy kosz, z drugiej wystawał ogon wędzonej makreli. Kiedy wychodził w pośpiechu z mieszkania, zerknął jeszcze raz na całe pomieszczenie, kontrolując, czy nie zapomniał czegoś wyłączyć. Omiótł wzrokiem zastygłą przestrzeń. Równo leżące na sobie komiksy, starannie poukładane poduszki na kanapie, naczynia na suszarce i precyzyjnie udrapowane zasłony. Zerknął na uschniętą palmę w doniczce pod ścianą, która stała tak od miesięcy, gdyż żal mu było ją wyrzucać. Wszystko to nieruchome i opatulone ciszą. Nawet nie przypuszczał, jak bardzo to wszystko wkrótce się zmieni.

Gdy przechodził ponownie przez osiedlowe podwórko dzieci już nie było. Tylko jakiś malec płakał w wózku, którym kołysała młoda mama. Uśmiechnął się do niej i pomachał jej niezgrabnie, jakby chciał ją pocieszyć i pobiegł w stronę parku. Kobieta spojrzała na niego zdziwiona. Dopiero po chwili uświadomił sobie, że pomachał jej rybą. Ech, taki właśnie był. Wszystko, co robił, robił niezgrabnie, dlatego zazwyczaj wszystko wykonywał powoli. Czy sprzątał, czy mył zęby, czy wykładał towar na półkach w sklepie, w którym pracował. Bez pośpiechu, który zdradzałby jego nieporadność. Miał przecież nogi pingwina i dziurawe ręce, jak mawiała jego babcia. Teraz się jednak śpieszył, potykał i ledwo unikał wpadania na ludzi, którzy mijali go z naprzeciwka. W ręku trzymał kosz na grzyby. Machał nim chaotycznie, kiedy próbował jeszcze bardziej przyspieszyć kroku. W końcu dotarł na miejsce, w pobliżu ławki, na której zazwyczaj czytał komiksy, kiedy miał wolne od pracy i pogoda temu sprzyjała. Z reguły, gdy kończył czytać przyglądał się przechodniom i uśmiechał się do nich. Niektórzy nawet odwzajemniali ten uśmiech. Dziś tak sobie właśnie siedział i wyobrażał sobie siebie w świecie przed chwilą przeczytanego komiksu. Wnet poczuł, że coś go dotyka. Do jego nóg łasił się czarny kot. Próbował go pogłaskać lecz ten, odsuwał się w chwili, gdy jego ręka zbliżała się do zwierzęcia, po czym znów podchodził i ocierał się o jego nogi. Zdziwiony mężczyzna starał się zrozumieć zachowanie kota. Przyglądał się mu, jak odbiega w stronę krzaków, gdy tylko ręka była zbyt blisko futerka. Zataczał koło i ponownie podchodził do mężczyzny, jakby, jakby... Pan Tofel myślał intensywnie...i nagle go olśniło. Jakby chciał, żeby za nim podążał! Wstał i ruszył w kierunku czarnego kota, który ożywił się, uniósł ogon i zaczął miauczeć jakby nawoływał i pospieszał człowieka. Kot ruszył w stronę krzaków i co chwilę oglądał się, czy Pan Tofel za nim idzie. Po chwili zerknął ostatni raz i wskoczył w gęstwinę zarośli. Mężczyzna sapnął i ukląkł przy gąszczu krzewów. Dalej poruszał się na kolanach kierując się w stronę miauczenia. Po chwili zobaczył kota, który lizał jednego z kilku kociąt ciasno przytulonych do siebie. Wszystkie poruszały się oprócz tego, którego lizała zatroskana mama. Kotka popatrzyła na człowieka z nadzieją w oczach i trąciła nosem nieruchome kocię. Pan Tofel powoli sięgnął po małe stworzenie i najdelikatniej, jak tylko potrafił podniósł je. Główka stworzenia zwisała bezwładnie. Położył kotka na rozłożonej dłoni i zaczął lekko uciskać jego maleńką klatkę piersiową w rytm piosenki, którą puszczała mu jego mama. Znaczyła ponoć „Pozostać żywym”, ale Pan Tofel nie znał angielskiego, po prostu nucił słowo „stejinelaaaaj”. Dokładnie pamiętał, kiedy mama, która sama była pielęgniarką, uczyła go ratowania życia. Ćwiczyła to z nim dzień w dzień, przy dźwiękach tego utworu. - Może kiedyś uda ci się komuś pomóc synku i ten ktoś pomoże tobie, gdy nas przy tobie zabraknie. Mawiała.

Czarna kotka uważnie i z niepokojem patrzyła na to, co robił mężczyzna z jej dzieckiem. Podeszła i wąchała maleństwo, które naraz otworzyło pyszczek i wydało z siebie cienkie, niemal bezgłośne miauknięcie. Mama podskoczyła, oparła łapki o przedramię Pana Tofla i lizała maleńkiego szarego kotka z białą łatką dookoła noska. Mężczyzna powoli odłożył kocię, a jego mama ocierała się o jego twarz z wdzięczności. Wtem oboje usłyszeli warczenie. Po drugiej stronie zarośli, pomiędzy gęstymi liśćmi, widać było potężnego psa, który poruszał się w ich kierunku z groźnie wyszczerzonymi zębami. Kotka nastroszyła się, wygięła grzbiet w górę i obróciła się w stronę intruza głośno sycząc i prychając. Uniosła łapę ukazując ostre pazury gotowe do ataku. Miała pod opieką swoje bezbronne dzieci. Pan Tofel zamarł bez ruchu. Takie szybko dziejące się wydarzenia przerastały go. Głos ugrzązł mu w gardle. Chciał krzyknąć w chwili, kiedy łeb psa znalazł się w zasięgu kocich łap, ale nie mógł wydusić z siebie żadnego dźwięku. Rozpętało się szaleństwo. Pies szczekał i wściekle próbował złapać zębami kotkę, a ona poruszała się jak błyskawica. Robiła uniki i atakowała pazurami przeciwnika. Mężczyzna osłonił ciałem kocięta i próbował odwrócić się do toczącej się walki. I wtedy zobaczył drugiego psa, który wparował w pełnym pędzie w sam środek krzaków i z impetem rzucił się na o wiele większe od siebie psisko. Tamten zaskomlał zaskoczony. - Co tam się dzieje u diabła?! Ktoś krzyknął nieopodal zarośli. - Tyran! Wyłaź mi stamtąd natychmiast! Wielki pies został szarpnięty w tył. Okazało się, że cały czas był na rozciągliwej smyczy. Psi obrońca rozszczekał się na dobre. - Wynocha stąd i trzymaj się z daleka! - Zdawał się oznajmiać. Pan Tofel położył się na plecach i ciężko oddychał. Kocia mama wtuliła się w swoje dzieci. Skulone i przyciśnięte jeden do drugiego. Wśród nich, uparcie miauczał szary kotek z białą plamką wokół noska. Tymczasem rudy, przypominający miniaturowego lisa piesek wyglądał na zadowolonego z siebie. Nieufnie obwąchiwał mężczyznę, który niezdarnie próbował podnieść się na kolana. - Muszę was stąd zabrać, tu nie jest bezpiecznie. Wysapał. - Niedługo wrócę. Dodał i zaczął wycofywać się na czworaka z krzaków. - A co pan tam robił w tych krzakach!? Psa mi pan straszył? Pan Tofel usłyszał ten sam głos, który wcześniej przywoływał agresywnie zachowującego się psa. Wstał, otrzepał brudne od ziemi kolana i zaczął odwracać się do mężczyzny z psem. - Normalny Pan jest?! Co Pan.... Głos człowieka od psa urwał się, gdy Pan Tofel stanął z nim twarzą w twarz. - Coś tam robił u licha!? - zapytał trochę spokojniej mężczyzna. Stał w szerokim rozkroku a okulary przeciwsłoneczne podniesione miał na czoło. Musiał mieć wrażliwą tę część ciała. W jednej ręce trzymał telefon komórkowy, w drugiej smycz. Na drugim końcu smyczy, gdzieś w oddali jego pies zapamiętale węszył coś w trawie. - On, ten tam pies zaatakował. - Chciał odpowiedzieć Pan Tofel. Zamiast tego – wydobył z siebie – Tontete peaakakokau. Starał się to zrobić spokojnie, ale był zbyt oszołomiony wydarzeniami sprzed chwili. Słowa, które wydobywały się z jego ust były niewyraźne, jakby jego język powiększył się kilkukrotnie i zniekształcał każde słowo. - Co słucham? NIE RO ZU MIEM. - Odparł mężczyzna sylabizując wyrazy bardzo powoli i mierzył Pana Tofla wzrokiem od stóp do głów. Ten wziął głęboki oddech. Wiedział, że w takim stanie może zapomnieć o mówieniu. Będzie bełkotał jak zawsze, gdy jest w stresie. Postanowił pokazać mu, co się wydarzyło. Wysunął w stronę zniecierpliwionego już mężczyzny otwartą dłoń. Zaczął rytmicznie naciskać na nią palcami drugiej ręki. W uszach usłyszał piosenkę do ratowania. Ruszał się w jej rytm, pokazując jak reanimował kotka i poczuł się jakby bardziej zrelaksowany. Uśmiechnął się do nieznajomego. Mężczyzna z psem wpatrywał się w niego w osłupieniu. W tym monecie Pan Tofel pomyślał że przecież nie pokazał, że chodzi o małego kotka. Przykucnął i przyłożył ręce do uszu wystawiając w górę palce wskazujące. Człowiek od psa nie był już tak pewny siebie. Wyglądał na coraz bardziej zdezorientowanego i desperacko zaczął rozglądać się po okolicy, jakby szukał pomocy. - Przecież to jest takie proste do odgadnięcia. Pomyślał sobie Pan Tofel i zamiauczał. - Tyran, idziemy stąd, już, już! -Burknął mężczyzna. Odwrócił się, pociągnął psa, który właśnie przykucał do zrobienia kupy. Odszedł szybkim krokiem. Co jakiś czas nerwowo spoglądał za siebie przez ramię, jakby obawiał się, że Pan Tofel może mu jeszcze zagrażać. Mężczyzna pomachał mu serdecznie, ale nie było żadnej reakcji. Patrzył zrezygnowany jak człowiek z wrażliwym czołem oddalał się ciągnąc za sobą czwronoga. Pies przykucał co chwilę za potrzebą, której nie mógł zrealizować. Tofel po chwili ocknął się, gdyż przypomniał sobie, że postanowił pomóc kociej rodzinie.


Teraz Pan Tofel stał znów nieopodal swojej ulubionej ławki w parku. Tym razem z rybą zamiast komiksu w ręku. Położył kosz na trawie i ukląkł przy krzakach, z których nie tak dawno się wydostawał. - Kotko? - Zawołał niepewnie. - Jesteś tam kocia mamo? Odpowiedziało mu miauknięcie i szczeknięcie. Wsunął się głębiej w zarośla. Przed sobą popychał kosz. Kotka leżała na boku, a do niej przyssane było sześcioro kociąt. Jedno przy drugim. Był szary z biało czarnym ogonem jak lemur. Był czarny z białymi łapkami, szaroczarny prążkowany, przód czarny, tył biały, cały szary i w końcu szary z białą plamką wokół noska, jakby zanurzył pyszczek w mleku. Nieopodal stał dziarsko rudy piesek, który wyglądał jak lis, a zachowywał się jak kocur. Prężył się i dystyngowanym kocim krokiem przechadzał się wokół karmiącej kotki. Ogon trzymał w górze w typowy koci sposób. Pan Tofel dobrze wiedział, jak zachowują się koty, często obserwował osiedlowe dachowce przez szpary w ogrodzeniu swojego ogródka. Pies w końcu podszedł do mężczyzny, powąchał go ostrożnie, otarł się po kociemu o jego policzek, po czym jednym zgrabnym ruchem łapy wyrzucił rybę z koszyka w pobliże kotki. Szczeknął wesoło do pana Tofla i grzecznie czekał z jedzeniem, aż mama skończy karmić swoje dzieci. Mężczyzna usiadł przygarbiony i patrzył na zwierzęta. Po karmieniu kocia mama polizała każde z kociąt. Zmęczonym maluchom kleiły się oczy do snu. Lis, który był psem a zachowywał się jak kot, dołączył do kociej mamy przy pałaszowaniu resztek makreli. Pan Tofel najdelikatniej, jak tylko potrafił powkładał na wpół śpiące kocięta do koszyka. - Zaopiekuję się wami. – Wyszeptał i powoli wycofał się z krzaków. Czarna kotka, którą nazwał Mamcią i pies, któremu nadal imię Kocur, podążyli za nim. Gdy przechodził przez osiedlowe podwórko zapadał już zmrok i było pusto. Pan Tofel wpuścił zwierzęta do swojego mieszkanka, a na parkiecie postawił kosz z budzącymi się kociętami. Na szczęście następnego dnia szedł do pracy na popołudnie. Pomyślał, że zdąży rano przygotować wszystko co trzeba, dla swoich nowych lokatorów. Noc miał ciężką i bezsenną. Po pierwsze był bardzo podekscytowany, po drugie, kotki co jakiś czas rozrabiały w koszyku, a kocia mama drapała w drzwi od ogrodu. Tylko pies Kocur spokojnie zwinął się w kłębek i zasnął pod kanapą.

Pan Tofel obudził się i otworzył oczy. Przez chwilę jego głowę wypełniała przyjemna biała mgła jak wtedy, kiedy się o niczym nie myśli. Sekundę później tą lekką przestrzeń przebiegły wspomnienia wczorajszego dnia i wypełnił galop myśli. Mężczyzna usiadł na łóżku i rozejrzał się po swoim jednopokojowym mieszkaniu. Kocięta baraszkowały ze sobą, oprócz tego szarego z białą plamką wokół noska, który jeszcze nieporadnie chodził pomiędzy butami Pana Tofla, równo ułożonymi w przedpokoju. Pies Kocur siedział przed kanapą i uderzał ogonem w podłogę. Machał łapką w powietrzu, jakby chciał się przywitać ze swoim nowym człowiekiem. Mamcia wylegiwała się przy szklanych drzwiach na ogródek, rozciągnięta jak modelka na okładkach czasopism. Grzała się w porannych promieniach słońca. Pan Tofel przywitał się z każdym zwierzęciem po kolei, po czym poszedł się umyć. Miał dużo do załatwienia przed pójściem do pracy. Przede wszystkim musiał wyprowadzić psa i kupić jakieś jedzenie dla zwierząt. Przeliczył ile ma pieniędzy do końca miesiąca i wyszedł z domu. W drodze do sklepu towarzyszył mu piec Kocur, który co jakiś czas ocierał mu się o nogawki i obwąchiwał wszystkie murki. Potem czekał cierpliwie pod sklepem, w czasie kiedy Pan Tofel powoli wybierał pokarm dla zwierząt i liczył, ile musi zapłacić. W końcu wyszedł zadowolony z torbą pełną zakupów. Gdy wrócili do domu, spomiędzy komiksowych wież wyłoniła się Mamcia i czule go przywitała. Mężczyzna nałożył Kocurowi i kotce jedzenie i picie do osobnych miseczek. Do starej drewnianej donicy na ogrodzie nasypał żwirku i otworzył szeroko przeszkolone drzwi. Kotka od razu skorzystała z nowego wychodka. Kocięta były jeszcze niezbyt pewne siebie. Jedynie wyglądały z zaciekawieniem na zewnątrz.

Pan Tofel przez jakiś czas przyglądał się zwierzętom, po czym zaczął przygotowywać się do pracy. Lubił pracować, był dumny, że sam zarabia pieniądze i starał się wykonywać swoje obowiązki jak najlepiej. W sklepie ubierał firmowy, fioletowy fartuch i według rozpiski układał i poprawiał towar na półkach. Sprawdzał terminy ważności wystawionych produktów i przyczepiał ceny w odpowiednich miejscach. To było naprawdę odpowiedzialne zajęcie. Uśmiechał się do klientów w sklepie, a oni też zazwyczaj odpowiadali mu uśmiechem. Właściciel sklepu, pan Bodenko często chwalił pana Tofla za świetną pracę. A najlepsze w pracy było to, że w sklepie był duży dział prasowy, gdzie można było kupić komiksy. Mężczyzna zawsze wybierał którąś z nowych historii rysunkowych i kupował ją pod koniec każdego tygodnia. Tym razem nie było inaczej, miał upatrzonego nowego „Giganta” z kaczorem Donaldem w krainie pingwinów. Już od poprzedniego dnia wiedział jednak, że w tym miesiącu na pewno go nie kupi. Podjął decyzję, że zatroszczy się o zwierzęta, a to znaczyło, że musi im kupować jedzenie. Nie będzie go stać na jego hobby. - Przepraszam. - Usłyszał za sobą kobiecy głos, gdy z lekkim żalem przyglądał się okładce komiksu. W sklepie było już pusto, towar porozkładany, a on nie miał więcej pracy na dzisiaj. - Słucham? - odpowiedział i odwrócił się do rozmówczyni. - Eeee.. – Urwała na chwilę. - Mam problem, ale nie wiem, czy mi pomożesz? - powiedziała w końcu. - W czym mogę pomóc? - Zapytał mężczyzna dumny z tego, że pan Bodenko nauczył go tych profesjonalnych zwrotów na szkoleniu z obsługi klienta. - Nazywam się pan Tofel i chętnie Pani pomogę. - Pantofel? Heh, no, nie wiem, mam zwrot do zrobienia, reklamację zakupów, ale zaraz kogoś jeszcze poszukam. - Powiedziała zakłopotana. - Nie trzeba szukać. Najlepsze reklamacje robi pani Matylda przy kasie. O, tam!- Wskazał palcem młodziutką, krąglutką osóbkę ledwo widoczną za kasy. Miała białe włosy, a skórę jak różowy lukier na pączkach. - Ach tak! Przepraszam, nie zauważyłam tej pani. Dziękuję chłopcze. - Rzuciła w pośpiechu i potruchtała na szpilkach w stronę kasy. Pan Tofel patrzył za nią i utrzymywał swój uśmiech. Pomógł klientce i był z siebie zadowolony, ale jednocześnie zrobiło mu się smutno. Poczuł się niewystarczający, mało znaczący. Miał ponad czterdzieści lat, a większość ludzi wciąż mówiła do niego jak do dziecka. Specjalnie przedstawiał się jako pan Tofel, bo ludziom podobało się to zestawienie wyrazów. Przynajmniej mówili do niego per pan. Czasem to czuł. To, że jest gorszy od innych. A przecież mieszkał sam i zarabiał pieniądze. Pani Żanetka, która go doglądała, bardzo go chwaliła. Nie wiedział, dlaczego czasem czuł się taki bezużyteczny. W takich chwilach uciekał w świat komiksów. W nim zapominał o codziennych przykrościach. Spojrzał na Giganta, którego zamierzał kupić i wtedy przypomniały mu się zwierzęta. Przecież czekają na niego w domu. Powinien je nakarmić, wyprowadzić Kocura na spacer, wypuścić Mamcię do kuwety. A gdzie siusiają kocięta!? - Pomyślał przejęty, zerknął na zegarek i pobiegł na zaplecze sklepu zdjąć fartuch. Gdy szybkim krokiem szedł do domu, uświadomił sobie, że zupełnie zapomniał o komiksie i o Pani ze sklepu. Te sprawy stały się teraz nieważne. - Opiekować się kimś to musi być coś ważnego. - Powiedział cicho do siebie. - Pan Toflu, może lepiej nosić pieluchę, nie trzeba będzie tak latać do kibelka. - Dobiegł go głos od strony trzepaka. Mężczyzna odwrócił się w tym kierunku. Ten sam chłopak, co wołał do niego ostatnio, teraz stał w wyzywającej pozie z rękoma opartymi na biodrach. Na czuprynę włosów założony miał kaptur czerwonej bluzy. Zaczepiona jedynie o głowę, swobodnie zwisała na jego plecach, trochę jak peleryna bohatera komiksu. Tym razem jednak był sam i jego zawołaniu nie odpowiedziały śmiechy innych dzieci. - Mam tam kotki. - Powiedział pan Tofel i bardzo starał się uśmiechnąć. - One czekają. - Dodał. Popatrzyli chwilę na siebie. Chłopak wsadził teraz ręce do kieszeni, jakby nie wiedział, co z nimi zrobić. Mężczyzna czekał chwilę na reakcję, po czym ruszył w kierunku swojej klatki. - A ile ich tam jest? - Zawołał chłopak, gdy pan Tofel naciskał klamkę drzwi. - Odwrócił się i uśmiechnął szeroko. - Sześć i Mamcia! I jeszcze pies Kocur. - Zawołał i zniknął w korytarzu.

Gdy otworzył drzwi mieszkania serce biło mu tak mocno, że niemal je słyszał. Sam właściwie nie wiedział dlaczego. Nie wiedział, czy się bał, czy cieszył. A może jedno i drugie. Mamcia z Kocurem przywitali go w progu. Oba zwierzęta łasiły się do niego. Pochylił się i ukląkł. Pies lizał mu ręce a kotka podskakiwała i stawała na tylnych łapkach, jakby chciała ocierać się pyszczkiem o policzek mężczyzny. W głębi pomieszczenia, między komiksami, to tu, to tam, widać było kocięta, które odważniej już poznawały przestrzeń. - Muszę je dziś wszystkie nazwać. - Pomyślał. Wypuścił Mamcię do ogródka, nałożył karmę do misek i już miał się zbierać, kiedy zobaczył, że obok doniczki z uschniętą palmą jest porozsypywana ziemia. Podszedł i od razu poczuł zapach kocich sików. - A więc tutaj urządziłyście sobie toaletę.- Powiedział wesoło mężczyzna i pogłaskał palmę po suchych liściach. - Wiedziałem, że jeszcze się przydasz. - Szepnął czule do rośliny. Po powrocie ze spaceru Pan Tofel postanowił poznać i nazwać pozostałe kocięta. Na razie jedynie Lemur miał swoje imię. Mężczyzna zaczął bawić się z maluchami. Udawał, że jego ręka podbiega do nich i ucieka na palcach. Ukrywał się za wieżami z komiksów, leciutko popychał kocięta. Kotki rzucały się do ataku na poruszającą się rękę. Najbardziej waleczny był szaroczarny w nieregularne prążki. Wczepiał się pazurkami w skórę i delikatnie gryzł rękę mężczyzny. - Tego nazwę Toporek. - Pomyślał, bo jest bardzo zadziorny. W tym momencie poczuł jak kotek z białymi łapkami wbił mu pazurki w skarpetkę. Co za podstępny Zbirek, tak od tyłu mnie atakuje? - Zaśmiał się. - I tak będę cię od dzisiaj nazywał. Kotek z białym nosem został nazwany Katarek, a ten pół czarny, pół biały Wrażliwy, ponieważ pozwalał głaskać się jedynie po czarnej części futerka. Brakowało mu jeszcze całego szarego kota. Rozejrzał się i zobaczył go, jak śpi w najlepsze, kiedy wszystkie inne kocięta bawiły się jak szalone. - Będziesz Chrapek. - Zawołał, lecz kot nie zareagował na to wcale. Tak głęboko spał. Nagle pomieszczenie wypełnił dźwięk dzwonka do drzwi. Wszystkie koty stanęły w bezruchu, oprócz Chrapka, który nadal spał, jak gdyby nigdy nic i Kocura, który się rozszczekał na całego. - Co tam się dzieje?! - Usłyszał znany sobie głos i zaraz potem mocne pukanie do drzwi. - Otwórz natychmiast! Pan Tofel podszedł do drzwi wejściowych, a kocięta pochowały się za komiksowymi wieżami. W progu stała pani Żaneta. Czarne włosy zaplecione z kwiecistą chustką leżały na jej ramieniu. Spod płaszcza wystawało kilka rzędów kolorowych korali, a długa bordowa spódnica kryła całkowicie jej nogi i buty. Ciemnobrązowe oczy wpatrywały się ostro w mężczyznę zza trójkątnych, czerwonych oprawek okularów. - Co to ma być? - Powiedziała sucho, a jej palec z dużym pierścieniem wskazywał na Kocura, który nie przestawał szczekać. - To, to Kocur. - Odparł niepewnie pan Tofel. - TO JEST PIES! Nie rozpoznajesz zwierząt?! - Karykaturalnie powoli i wyraźnie powiedziała pani Żaneta. Jej ton był nieprzyjemny, a pan Tofel poczuł, że zaczyna się denerwować. Znów czuł się jak dziecko. - O Matko! Tam są jeszcze jakieś kociska! - Krzyknęła rozglądając się po mieszkaniu. - Czyś ty zwariował! Ledwo stałeś się samodzielny, a już schronisko tu urządzasz?! - Pani Żaneta wyraźnie się rozkręcała. - Te zwierzęta trzeba karmić, trzeba wychodzić z psem na spacery. Rozumiesz to?! - Ja jestem za ciebie odpowiedzialna. Za mało spotykasz się z ludźmi, tylko te komiksy i teraz to! - Machnęła nerwowo ręką pokazując na przestraszone zwierzęta. Pan Tofel spojrzał na zalęknione kocięta. Skulony dotąd mężczyzna wyprostował się i stanął naprzeciwko kobiety. - Ja się nimi opiekuję. - Powiedział lekko niewyraźnie, drżącym głosem. - Jeśli..., jeśli jest coś ważnego w życiu, to troszczyć się o innych. - wypuścił z siebie jednym tchem. Żaneta przypatrywała mu się badawczo. - Wrócę za miesiąc. Mam nadzieję, że znajdziesz tym zwierzętom do tego czasu jakiś lepszy dom. - Powiedziała w końcu, odwróciła się i wyszła. W pomieszczeniu pozostał zapach jej różanych perfum. Pan Tofel stał w bezruchu wpatrując się w zamknięte drzwi, a jego ramiona zaczęły drżeć. Łzy spływały mu po policzkach. Czuł się bezsilny i bezwartościowy. Otoczyły go zwierzęta. Usiadł na podłodze, a one wtuliły się w jego niezgrabne ciało.

Przez kilka następnych dni pan Tofel zdołał odgonić od siebie czarne chmury myśli wokół całej tej sytuacji z panią Żanetką. Chodził do pracy, wychodził na spacery, bawił się z kociętami i sprzątał po nich kupy. Ani razu nie zajrzał do komiksów. Miał za dużo zajęć. Zaczął wypuszczać kotki na swój ogródek, który na szczęście otoczony był wysokimi, drewnianymi parkanami. Trochę obawiał się, że Mamcia, a z czasem kocięta, mogą polować na ptaki, które lubiły przesiadywać na małych owocowych drzewkach, rosnących w jego niewielkim ogrodzie. Tu jednak pomocny okazał się Kocur, który szczekał za każdym razem, gdy któryś z kotów przyczajał się na jakiegoś ptaszka. Szybko oduczył je w ten sposób polowań na inne stworzenia. Pogoda robiła się coraz ładniejsza i każdą wolną chwilę mężczyzna spędzał ze zwierzętami na świeżym powietrzu. Pewnego dnia, gdy bawił się z kociętami zrobioną przez siebie wędką ze wstążkami, zobaczył parę oczu przyglądających się mu przez szparki parkanu. Oczy były dość nisko, więc pomyślał, że to musi być jakieś dziecko. - Dzień dobry. - zawołał w tamtym kierunku. - Lubisz kotki? - zapytał. Oczy znikły, ale za chwilę znów się pojawiły. - Lubię. - Było słychać cichą odpowiedź. - Bardzo lubię, ale rodzice nie chcą żadnego w domu. - W głosie słychać było żal. Kocur szczeknął wesoło i obwąchiwał płot w miejscu, skąd słychać było głos. - Mój brat powiedział mi, że pan ma kotki, chciałam popatrzeć. - Chcesz się z nimi pobawić? - Spytał pan Tofel w stronę płotu. W tym czasie Toporek z uporem próbował oderwać łapkami wstążki od wędki. Po dłuższej chwili ciszy dziewczynka ponownie się odezwała. - A czy mogę kogoś przyprowadzić? Na twarzy pana Tofla rozlał się uśmiech. - Przygotuję lemoniadę. - Powiedział wesoło.

Minął miesiąc i pani Żaneta stała przed drzwiami małego mieszkanka swojego podopiecznego. Była świadoma, że zareagowała zbyt ostro, jednak uważała, że zrobiła tak, jak powinna. Od dwóch lat kontrolowała, czy ten mężczyzna z zespołem Downa może samodzielnie mieszkać i pracować. Do tej pory nie był kłopotliwy, to znaczy, że sobie radził. Wystarczały mu komiksy. Oceniała go bardzo dobrze w swoich sprawozdaniach. Jedynym obszarem, w którym się niedostatecznie rozwijał były kontakty z innymi ludźmi. Nie do końca go akceptowali. No trudno. - Pomyślała. To jeszcze nie powód, żeby sprowadzać do domu cały zwierzyniec. Zadzwoniła do drzwi i czekała. Nic. Zadzwoniła ponownie. Wciąż nikt nie otwierał. Przyłożyła ucho do drzwi i usłyszała … śmiechy? Jak to? Nacisnęła klamkę i drzwi otworzyły się. Pomieszczenie było czyste i puste, tylko komiksy były porozkładane w różnych miejscach, a wieże nie były już takie równe. Na szczycie jednego z komiksowych budynków leżał jasnoszary kot, a łepek zwisał mu bezwładnie.

- Och, litości! Wziął i je uśmiercił ! - Westchnęła i podeszła bliżej. Główka podniosła się i Chrapek spojrzał na nią zaspanymi oczami. Mrugnął dwa razy, lecz za drugim razem nie otworzył już powiek. Przewrócił się na grzbiet i znów zasnął, tym razem brzuchem do góry. Pani Żaneta patrzyła na niego i nie wiedziała , co myśleć. Z tego stanu wytrąciły ją dziecięce odgłosy, które dochodziły z ogródka. Padało stamtąd ostre światło i trudno było cokolwiek dostrzec. Poszła w tamtą stronę pełna obaw. Na zewnątrz było kilkoro dzieci. Troje z nich bawiło się z kotkami i rudym psem. Wszystkiemu przyglądała się czarna kotka leżąca na gałęzi niewielkiej jabłonki. Pod drugim owocowym drzewkiem siedział pan Tofel. Opowiadał coś dwójce zaciekawionych dzieci i pokazywał im swoje komiksy. Wyglądał na szczęśliwego, oczy mu się śmiały. Kobieta nagle poczuła, że coś ciągnie za jej chustę. To pręgowany kotek zajadle rozprawiał się z frędzelkami kolorowego okrycia. - Przepraszam, kim Pani jest? Pani Żanetka, aż podskoczyła, gdy usłyszała czyjś głos za plecami. Nastała cisza. Tylko Kocur się rozszczekał. - Ja, ja jestem..., ja kontroluję pana Tofla, czy dobrze sobie radzi. - Odpowiedziała w końcu, przyglądając się eleganckiej kobiecie, która stała tuż za nią - Ach, rozumiem. Radzi sobie świetnie! Właśnie przyszłam po moją dwójkę. - To mówiąc wskazała na chłopca w czerwonej bluzie, z czupryną jasnych włosów i jedną z dziewczynek, po której właśnie skakał kot z ogonem lemura. - Najchętniej przesiadywaliby tu cały dzień. Czekamy, aż kocięta jeszcze trochę podrosną i adoptujemy jednego. Zresztą nie tylko my, każdy z osiedla wspomaga jak może pana Tofla. Jest taki dobry. - Pani w jasnoszarej garsonce spojrzała z czułością na swojego sąsiada. Żaneta stała z otwartymi ustami. Spojrzała na mężczyznę, który siedział pod drzewem i patrzył na nią zaniepokojony. - Też tak uważam, to wspaniały człowiek. Naprawdę świetnie sobie radzi. - Powiedziała, po czym skinęła głową w jego stronę, jakby chciała go przeprosić. Pan Tofel uśmiechnął się i machnął do niej ręką. Serce niemal nie eksplodowało mu z radości.





171 wyświetleń0 komentarzy

Comments


bottom of page